Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/117

Ta strona została przepisana.

z czasów Henryka III-go uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość“, znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną.
Skoro zaświtał ranek, baron pożegnał gości. Państwo de Saint-Luc oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, i udania się do sąsiedniej posiadłości Brissac.
Bussy potrzebował kilka sekund na usprawiedliwienie, a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był jak owi czarnoksiężnicy, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilka sekund użył Bussy na poszepnięcie paru słów do ucha młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Twarz Joanny zajaśniała radością; a gdy mąż pytał ją spojrzeniem, położyła palec oa ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał na jej poruszenia, z okiem wlepionem w dom rodzinny pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na ulubionego wronego konia, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i odwracał się często, aby spojrzeć na przyjaciół.
Gdy ich opuszczał, Joanna rzekła mu cicho:
— Dziwny z ciebie człowiek, panie Bussy; przyrzekałam ci wesele w Meridor, a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona.
W drodze Bussy pozyskał serce starca, w którem na wstępie obudził nienawiść.