Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Właśnie powracając z jednej z tajemniczych wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam. Zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Pomóżcie lepiej temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że jest on przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca. Sądząc z jego skromnych i niemodnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego pan ich, lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Hauduin śmiejąc się, patrzył zdaleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby spędzić radosny uśmiech z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana zawołał Bussy.
— Jaki?.. — zapytało naraz kilka głosów.
— Najlepszy, mój własny!
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwładnie.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i przyjąć go jak najgodniej.
Przyniesiono złocony puhar, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, — rzekł starzec — idźmy prędzej, gdzie iść mamy.
— Pójdziemy, bo nietylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście.
— Przyznam się, hrabio, że używasz języka, którego nie rozumiem