pchnął go zlekka, ale tak, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam czekało brata Gorenflot całe zgromadzenie.
Zaledwie się ukazał, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — mówił inny ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfryd de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł trzeci, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natymiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, wkońcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jak by anioł mściciel pokazał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wymknęło mu się z ust:
— Powarjowali, czy co?... A jeżeli nie oni, to chyba ja!
Do dnia, w którym na biednego mnicha spadło nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładne. Wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał odetchnąć świeżem powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież polecał siebie