Po dniu pogodnym, nastał piękny choć zimny wieczór, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, ziemia skrzypiała pod nogami, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknie zajazdu.
Chicot, wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudjusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zajęty był czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, na silnym ogniu zapach rozchodził się po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ach! to pan — rzekł, zamykając księżkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ to obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
— Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie
— Może brata Gorenflota?... — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/48
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ V.
PO DWAKROĆ JUŻ WSPOMNIANY
BRAT GORENFLOT