Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T3.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Posadził go na stołku, zamknął drzwi i z poważną miną wrócił do mnicha.
— Słuchaj Gorenflot — zaczął trefniś — zaniedbujesz obowiązki, oddajesz się pijaństwu i nieczynności, a tymczasem wiara upada.
Gorenflot spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Ja!... — rzekł.
— Tak, ty, spojrzyj tylko na twoją suknię i twarz.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Gorenflot, zdziwiony wyrzutami, których nigdy nie słyszał.
— Suknia twoja powalana w błocie, a to...
— Mój przyjacielu, przebacz, — pokornie odezwał się Gorenflot.
— Bądź ostrożny, bo cię opuszczę.
— Nie uczynisz tego.
— A wiesz, że są w Lyonie łucznicy?
— Przebacz mój opiekunie — wyjąkał mnich. zaczął płakać, rycząc okropnie.
— Wstydź się — mówił dalej Chicot — prowadzisz życie rozwiązłe w chwili, gdy twój sąsiad umiera.
— Prawda — ze smutkiem odrzekł Gorenflot.
— Wszak chrześcijaninem jesteś?...
— Tak, chrześcijaninem, gotów jestem wyznać to na ruszcie rozpalonym, jak Święty Wawrzyniec...
I wzniósłszy rękę do góry, zaczął śpiewać, aż okna drżały.
„Panie, jestem chrześcijaninem!...“
— Dosyć!... — zawołał Chicot — skoro jesteś chrześcijaninem — nie pozwalaj bratu twojemu bez — spowiedzi umierać.
— Dobrze, dobrze, wyspowiadam go, ale muszę się napić wprzódy, bo mię w gardle pali.
Chicot podał mnichowi garnek wody.