Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/105

Ta strona została przepisana.

— I miał słuszność. Pójdę tam.
— O, jakże ksiądz jest dobry!
Pochwyciła me ręce, chcąc je ucałować, lecz odsunąłem ją, mówiąc:
— Czy mąż wasz nie wyraził pozatem żadnego życzenia?
— Żadnego.
— Więc dobrze. Jeśli żądał spełnienia tylko tego życzenia dla spokoju duszy, to spokój ten uzyska.
I odszedłem.
Mogło być mniej więcej w pół do jedenastej. Było to pod koniec kwietnia, gdy noce bywają chłodne. Niebo przedstawiało widok piękny, gdyż księżyc płynął przez morze ciemnych chmur, które nadawały całemu krajobrazowi piętno majestatycznej wspaniałości.
Skręciłem wzdłuż starych murów miejskich i doszłem do bramy paryskiej. Była już jedenasta, i ta tylko jedyna brama stała otworem.
W pośród pisku i krzyku sów i puszczyków szedłem drogą, wijącą się wśród skał, porośniętą krzewami i zaroślami.
Nie mogę rzec, abym czul strach, gdyż człowiek wierzący w Boga i pokładający w Nim ufność, nie powinien bać się niczego, jednakże byłem wzruszony.
Księżyc skrył się za chmurą, srebrząc jej rąbek bladem światłem.
Serce me bilo gwałtownie. Zdawało mi się, że coś ujrzę — nie to, czegom się spodziewał, lecz coś niespodzianego. Szedłem naprzód.
Wchodząc zwolna pod górę mogłem dostrzedz górną część szubienicy, składającej się z trzech murowanych słupów i poprzecznej belki dębowej.
W tej belce umocowane są żelazne haki, na których wiesza się skazańców. Ujrzałem — niby ruszający się cień — ciało nieszczęśliwego l‘Artifaille‘a,