Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/116

Ta strona została przepisana.

w mieszkaniu, ciągnęło się dalej w magazynie a skończyło się dopiero na ulicy. Młoda kobieta miała widocznie jakieś przeczucie, gdyż była niepocieszona. Możnaby sądzić, iż wybiera się nie na odległość pięćdziesięciu kilometrów, lecz w podróż naokoło świata.
Mąż okazywał więcej spokoju, chociaż i on był bardziej wzruszony, niż to wypadało wobec tak krótkiej rozłąki.
Nareszcie odjechaliśmy, kierując się na Solurę; pierwszy postój wypadł w Mundischwyll. Cały dzień nasza towarzyszka była przygnębiona i niespokojna. Pod wieczór ujrzawszy powóz, jadący w przeciwną stronę, chciała nim powrócić do Bazylei. Wreszcie jednak pokojówka nakłoniła ją do dalszej jazdy.
Nazajutrz rano około dziewiątej wyruszyliśmy w drogę, która miała być krótka, gdyż zamierzaliśmy zatrzymać się w Solurze.
Koło wieczora, gdyśmy już dojeżdżali do tego miasta, nasza chora zerwała się nagle z okrzykiem:
— Ach, zatrzymajcie się, pędzą za nami!
Wychyliłem się przez okno powozu.
— Pani się myli, — rzekłem, — droga jest pusta.
— To dziwne, słyszałam tętent konia!
Mniemając, iż niedobrze się rozejrzałem, wysiadłem z powozu.
— Pani, niema nikogo! — rzekłem.
Wyjrzała sama i przekonała się również, iż na drodze nie było widać nikogo.
— Omyliłam się! — rzekła, siadając.
Zamknęła oczy, jakby chcąc skupić myśli.
Na drugi dzień wyruszyliśmy w drogę o piątej rano. Tym razem podróż była długa. Woźnica chciał przenocować w Bernie. O tej samej godzinie, co poprzedniego dnia, to jest około piątej, twarzyszka nasza ocknęła się z pół-snu, w którym była pogrążona i wyciągając rękę ku woźnicy, zawołała: