Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/117

Ta strona została przepisana.

— Stójcie! Teraz jestem pewna: pędzą za nami!
— Pani się myli! — odparł woźnica. — Widzę tylko trzech wieśniaków, którzy nadchodzą tam z boku. Idą całkiem spokojnie.
— Ależ ja słyszałam galop konia!
Wyrzekła te słowa z taka siłą przekonania, że musiałem mimowoli obejrzeć się.
Droga była zupełnie pusta, jak i wczoraj.
— To niemożliwe, pani, nie widzę żadnego jeźdźca!
— Jak to być może, że pan nie widzi żadnego jeźdźca, skoro ja widzę cień człowieka i konia?
Spojrzawszy we wskazanym kierunku spostrzegłem istotnie cień człowieka na koniu, napróżno jednak szukałem ciał, do których te cienie należały.
Zwróciłem uwagę księdza na to osobliwe zjawisko. Przeżegnał się. Cień począł blędnąć, z każdą, chwila stawał się coraz bardziej przejrzysty, aż wreszcie zniknął zupełnie.
Przybyliśmy do Berna.
Wszystkie te prognostyki wydały się biednej kobiecie zapowiedzią nieszczęścia. Powtarzała ciągle, że chce wracać, jednakże pojechała dalej.
Czy to skutkiem trwogi moralnej, czy też postępu choroby — chora przybywszy do Thun poczuła się tak źle, że musiała dalszą drogę odbywać w lektyce. W ten sposób przybyła dolinę Kander i Gemmi. Po przybyciu do Louesche zachorowała na różę. W miesiąc zaniewidziała i ogłuchła.
Zresztą przeczucia nie zawiodły jej. Zaledwo oddaliła się dwadzieścia kilometrów od Bazylei, jej mąż dostał zapalenia mózgu.
Choroba postępowała tak szybko, że tego samego dnia chory, czując swój poważny stan, wysłał konnego posłańca, by uwiadomić o wszystkiem żonę i nakłonić ją do powrotu. Jednakże między Laufen