Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/127

Ta strona została przepisana.

Powróciwszy do przytomności, spostrzegłam, że leżę na trawie, a głowa moja spoczywa1 na kolanie jakiegoś mężczyzny. Widziałam tylko jego białą, pierścieniami okrytą rękę, obejmującą mnie, podczas gdy przedemną skrzyżowawszy ręce na piersi i szablę trzymając pod pachą, stał ów młody mołdawski dowódca, kierownik napadu na nas.
— Kostaki! — rzekł po francusku, tonem wyższości, ten, który mię podpierał — natychmiast odejdź ze swymi ludźmi i mnie pozostaw troskę o tę kobietę!
— Bracie! — odrzekł, hamując gniew ten, do którego te słowa były zwrócone. Strzeż się nadużywać mej cierpliwości, pozostawiam ci zamek, pozostaw ty mnie las. W zamku ty jesteś panem, lecz tutaj władam ja. Tutaj potrzebuję rzec tylko słowo, by cię zmusić do posłuszeństwa!
— Kostaki, jestem starszy, to znaczy, żem panem zarówno w lesie, jak w zamku. Pochodzę tak samo jak ty z krwi Brankowanów — z krwi królewskiej — która zwykła rozkazywać — i ja też rozkazuję!
— Rozkazujesz swoim żołnierzom, Gregorisko, lecz nie mnie!
— Twoi żołnierze, Kostaki, są zbójcami, których każę powiesić na blankach naszych wieżyc, jeśli mię w tej chwili nie usłuchają!...
— No, więc spróbuj im rozkazywać!...
Czułam, że ten, który mię podtrzymał, cofnął kolano i głowę mą oparł łagodnie na kamieniu. Z trwogą popatrzyłam za nim i ujrzałam wreszcie tego człowieka, który w zamęcie walki spadł jakby z nieba — a któremu nie mogłam się wpierw dobrze przypatrzyć, gdyż popadłam w omdlenie.
Był to młodzieniec może 24-letni, pięknie, zbudowany, o wielkich niebieskich oczach, w których jaśniała stanowczość i energja. Jego długie, jasne