Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/141

Ta strona została przepisana.

ten, któremu otwarłam drzwi swego pokoju, był człowiekiem honoru. Czuł jednak dobrze, iż jeśli ciałem do niego jeszcze nie należałam, to duszą w zupełności.
Noc minęła, a ja nie mogłam zasnąć ani na chwilę. W myśli widziałam się już uciekającą z Gregoriska; wyobrażałam sobie, iż mie unosi jak niegdyś Kostaki; jazda to była groźna i śmiertelnie ponura, zmieniła się jednak wkrótce w upojne, słodkie marzenie, któremu szybkość pędu dodawała uroku.
Zaświtał dzień. Zeszłam na dół; zdawało mi się, iż tym razem Kostaki pozdrowił mię bardziej jeszcze ponuro, niż zwykle. Uśmiech jego nie był już ironiczny, lecz groźny. Smeranda natomiast wydała mi się taką, jak zwykle.
Podczas obiadu wydał Gregoriska zarządzenia co do swych koni.
Kostaki zdawał się nie zważać na to.
Koło, jednastej Gregoriska pożegnał się z nami i zapowiedział, że wróci dopiero wieczorem, przyczem uprosił matkę, by nie czekała na niego z obiadem.
Wyszedł. Brat śledził go oczyma, dopóki nie opuścił ookoju — w tej chwili w oczach tych zaświecił taki błysk nienawiści, że zadrżałam.
Dzień ubiegł mi w ciągłym niepokoju, co łatwo zrozumieć. Zamysłów naszych nie powierzyłam nikomu, nawet Bogu w modlitwie; mimo to zdawało, mi się, iż cały świat wie o naszym projekcie, i jakby każde spojrzenie sięgało w głąb mego serca i czytało w myślach.
Obiad był dla mnie istną męczarnią; ponury i milczący Kostaki odzywał się rzadko: dzisiaj przemówił tylko dwa lub trzy razy po mołdawsku do matki, a każde jego odezwanie przerażało mię.
Gdy powstałam, chcąc udać się do swego po-