Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/143

Ta strona została przepisana.

Czekałam jeszcze. Wreszcie nadmiar leku dodał mi siły i zeszłam na salę, gdzie miałam usłyszeć coś o jednym lub drugim z braci.
Pierwsze spojrzenie me spotkało Smerandę. Z jej spokojnych rysów nie widać było żadnej obawy; wydawała zwykłe rozkazy co do kolacji, a nakrycia obu braci leżały na swoich miejscach.
Nie odważyłam się stawiać pytań; o cóż zresztą miałam pytać? Nikt w zamku, prócz Kostakiego i Gregoriski nie rozumiał obu języków, któremi władałam. Najmniejszy odgłos przerażał mnie.
Do stołu zasiadano zwykle o dziewiątej. Śledziłam bieg wskazówek na ściennym zegarze, minuta po minucie.
Wskazówka powoli zbliżała się do trzech kwadransów na dziewiątą.
Wybiło trzy kwadranse; poczem wskazówka posuwała się dalej niesłyszalnym chodem.
Parę minut przed dziewiątą zdało mi się, iż słyszę na dziedzińcu tętent kopyt końskich. Usłyszała go i Smeranda, gdyż zwróciła głowę ku oknu; lecz noc była zbyt ciemna, by można było cośkolwiek zobaczyć.
Ach, gdyby w tej chwili jej wzrok spoczął na mnie, musiałaby dostrzec, co się działo w mem sercu. — Słychać było tętent jednego tylko konia; wiedziałam dobrze, iż tylko jeden jeździec powróci.
Lecz który?
W przedpokoju rozległy się kroki, powolne i jakby zwlekające; każdy spadał mi kamieniem na serce.
Drzwi otwarły się i w mroku ujrzałam cień, który chwilę zatrzymał się. Serce przestało mi bić.
Cień postąpił naprzód, a w miarę jak wchodził w przestrzeń oświetloną — oddychałam lżej.
Poznałam Gregoryskę. Chwilę dłużej, a serce by mi pękło...