Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/16

Ta strona została przepisana.

Z ulicy Głównej skręcił w ulicę Djany i dobiegi do bramy opatrzonej numerem drugim. Pociągnął gwałtownie za dzwonek, poczem, jakby mu sił zabrakło, osunął się na jeden z dwu olbrzymich głazów, podpierających bramę. Zwiesiwszy głowę i opuściwszy ręce, pozostał, jak martwy.
Zaciekawiony, cofnąłem się, aby zbliska zaobserwować tego człowieka, który, zdaniem mojem, był bohaterem jakiegoś strasznego dramatu.
Razem ze mną ukazało się na ulicy kilku ludzi, niektórzy przychodzili z domów, zwabieni niezwykłym widokiem.
Prawie jednocześnie na dźwięk szarpniętego dzwonka otworzyła się mała furtka obok bramy i wysunęła się z niej kobieta w wieku około 40 lat.
— Ach, to wy Jacquemin? — rzekła z pewnem zdziwieniem. — Co was tu sprowadza?
— Czy zastałem mera? — zapytał ochrypły glos.
— Owszem.
— To dajcie mu znać, matko Antonino, że zabiłem żonę i chcę się oddać w ręce policji!
Kobieta wydała okrzyk zgrozy, któremu zawtórowały głosy obecnych. Ja sam cofnąłem się o krok i oparłem o pień drzewa. Wszyscy z przerażenia zdrętwieli.
Morderca osunął się na ziemię, jakby po tem krótkiem wyznaniu zabrakło mu sil.
Matka Antonina zniknęła, pozostawiwszy furtkę otwartą.
Po chwili ukazał się mer w towarzystwie dwuch ludzi. Stanąwszy naprzeciw mordercy, zaczął przyglądać mu się badawczo.
Wsparty o pień drzewa na ulicy Głównej widziałem doskonale wszystko, co się działo na ulicy Djany. Opodal stała grupka trzech osób: mężczyz-