Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/17

Ta strona została przepisana.

ny, kobiety i dziecka, które prosiło, by je wziąć na ręce. Z okna na pierwszem piętrze wysunął głowę jakiś piekarz i wypytywał stojącego na dole terminatora, czy osobnik, który niedawno biegł tędy, jest Jacquemin‘em, robotnikiem z kamieniołomu. Nie co dalej przed kuźnią stanął kowal, z przodu czarny, z tyłu oświecony blaskiem ogniska, podniecanego przez wyrostków, dmiących w miech. Scenę tę przedstawiała ulica Główna.
Ulica Djany zaś, wyjąwszy opisane wyżej osoby przed domem Nr. 2, była pusta. Jedynie w dali, na końcu jej, ukazało się dwuch konnych żandarmów, zbliżających się spokojnie w tę stronę.
Zegar wybił kwandrans po pierwszej.

II.
Ulica Sierżantów.

Z tem uderzeniem zegara zmieszały się słowa mera.
— Jacquemin! Matka Antonina zakomunikowała mi jakąś brednię. Podobnoś zamordował swą żonę?
— Tak, panie merze, — jęknął morderca. — Wsadźcie mnie do więzienia i osądźcie prędko.
Rzekłszy to, chciał wstać, wsparty łokciem o kamień. Był jednak tak wyczerpany, że osunął się znowu na ziemię, jakby miał nogi połamane.
— Co za głupstwa pleciesz! — zawołał mer.
— Spójrz pan na moje ręce! przekonywał tamten, ukazując dwie umazane krwią ręce o palcach zakrzywionych, jak szpony.
Jednocześnie zbliżyli się konni żandarmi i zaczęli mierzyć badawczem spojrzeniem bohatera tej sceny.