Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/21

Ta strona została przepisana.

— Dobrze!
— Czy mogę trzymać pana za rękę?
— Możesz!
Jacquemin wydobył z kieszeni chustkę i otarł czoło, zroszone potem.
Całe towarzystwo udało się w stronę ulicy Sierżantów.
Za nimi płyneła jak wzburzona rzeka, hałaśliwa fala ludu, wśród której i ja się znajdowałem.
Wkrótce znaleźliśmy się na ul. Sierżantów. Była to mała uliczka na lewo od ulicy Głównej, zakończona wielka, drewnianą, całkiem zbutwiałą brama, otwierająca się równocześnie na oba skrzydła. W jednem z tych skrzydeł znajdowała się mała furtka, wisząca na jednej tylko zawiasie.
Zdawaćby sie mogło, że w domu tym panował niezamącony nigdy spokój. Krzak róży kwitnął koło bramy, obok zaś na kamiennej ławce siedział duży rudy kot, rozkoszując się cieniem słonecznych promieni.
Ujrzawszy mrowie ludzi i usłyszawszy wrzawę skoczył spłoszony i zniknął w okienku piwnicy.
Jacouemin zatrzymał się w bramie.
Gdy żandarmi usiłowali wepchnąć do do środka. zawołał:
— Panie Ledru! przyrzekłeś pan nie opuszczać mnie!
— Ależ, jestem1 tu! — krzyknął mer.
— Proszę mi dać ramie! pańskie ramię!
Zachwiał się, jakby miał upaść.
Pan Ledru zbliżył się, skinął na żandarmów, by go puścili, i podał mu ramię, mówiąc:
— Nie obawiajcie się, nie ucieknie!
Komisarz policji i doktór weszli pierwsi do środka, za nimi pan Ledru i Jacquemin, potem żan-