Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/52

Ta strona została przepisana.

Nazajutrz o wpół do 10-tej wieczór byłem już pod bramą.
Solange otworzyła bramę po kwadransie. Każde z nas wyprzedziło umówioną godzinę.
Jednym skokiem stanąłem przy niej.
— Już widzę, że pan przynosi dobre wieści, — rzekła, uśmiechając się.
— Doskonałe. Naprzód, oto karta dla pani.
— Naprzód mój ojciec! — odsunęła mą rękę.
— Pani ojciec, jeśli zechce, jest uratowany.
— Jeśli zechce? mów pan, co ma czynić?
— Musi zaufać mi.
— To już sprawa załatwiona.
— Czy pani widziała się z nim?
— Tak!
— Odważyłaś się?
— Ha, tak być musiało; lecz Bóg czuwa!
— I powiedziałaś ojcu wszystko?
— Powiedziałam mu, że pan wczoraj uratowałeś mi życie i że być może to samo jutro uczynisz dla niego.
— Jutro, tak, właśnie jutro uratuję mu życie, jeśli zechce.
— Jakto? mów pan; doprawdy nasze spotkanie byłoby cudownem, gdyby się panu udało!
— Ale — — odparłem, wahając się.
— Ale?
— Pani nie może jechać z nim.
— Czyż nie powiedziałam panu, co postanowiłam uczynić w tym wypadku?
— Zresztą później prawdopodobnie uda mi się zdobyć i dla pani paszport.
— Mówmy najpierw o moim ojcu, a dopiero potem o mnie!
— No więc, powiedziałem już że mam przyjaciół, czy tak?
— Jednego z nich odwiedziłem dzisiaj.