Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/54

Ta strona została przepisana.

— Dziś wieczór.
— Lecz jak, o tej porze?
— Ma pani kartę i moje ramie.
— Ma pan rację. — Moja karta?
Dałem jej kartę; schowała za gors.
— A więc proszę o pańskie ramie!
Podałem jej ramię i poszliśmy.
Poszliśmy aż na plac Taranne, to jest do miejsca, w którem spotkaliśmy się wczoraj.
— Proszę zaczekać tutaj! — rzekła.
Skłoniłem się i czekałem.
Zniknęła we wnęce starego pałacu Matignon i powróciła po upływie kwadransa, mówiąc:
— Chodź pan! — Ojciec pragnie pana poznać i podziękować mu.
Poprowadziła mię w ulicę Saint-Gauillaume naprzeciwko pałacu Mortemart.
Przybywszy tutaj, wydobyła z kieszeni klucz, otworzyła małą boczną furtkę i, ująwszy mię za rękę, powiodła na drugie piętro; tutaj zapukała w sposób widocznie umówiony.
Otworzył nam drzwi mężczyzna. Ubrany jak rzemieślnik, zdawał się być z zawodu introligatorem.
Po pierwszych jednak słowach, wypowiedzianych do mnie, po pierwszych wyrazach podziękowania, poznać można było wielkiego pana.
— Panie! — rzekł, — Opatrzność zesłała nam Cię. to toż witam Pana, jako zesłańca Opatrzności. Czy istotnie możesz mię uratować i czy chcesz to uczynić?
Opowiedziałem wszystko, dodając, iż Marceau bierze go w charakterze sekretarza i nie żąda w zamian nic, oprócz przyrzeczenia, że nie będzie walczył na przyszłość przeciw Francji.
— Przyrzekam to nami z całego serca! to samo przyrzeknę generałowi!
— Dziękuję w swojem i w jego imieniu.