Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/64

Ta strona została przepisana.

Dni były już bardzo krótkie. Gdym o czwartej zaszedł do Clamart, nastała już prawie noc.
Widok tego cmentarza, tych niezliczonych świeżo wykopanych grobów, tych niewielu drzew, chwiejących się jak szkielety, byt ponury i pełen grozy.
Oprócz wyrzuconej ziemi, widać tu było tylko chwasty i trawę. Codzień wykopywana ziemia pochłaniała troche tej zieleni.
Wśród tych mogił na świeża porcję oczekiwał nowy dół. Wiedziałem, że skazanych będzie wielu, gdyż dół był głębszy niż zwykle.
Gdym stanął nad brzegiem, noga mi się poślizgnęła i omal nie wpadłem do dołu. Włosy mi się zjeżyły i drżąc powróciłem do laboratorium.
Zapaliłem świecę, postawiłem ja na doświadczalnym stole i zamyśliłem się o tej biednej królowej, którą znałem niegdyś tak piękną, tak szczęśliwą i kochana: która dzień przedtem jeszcze odbierała prośby i błogosławieństwa ludu, — później na zwykłym wózku zawieziona została na szafot, a jej ciało, oddzielone od głowy, spało teraz snem wiecznym w ogólnej kostnicy straconych biedaków.
Rozmyślania te przerwała bijąca o szybę fala deszczu i jęczące w gałęziach wycie wichru, który przejął mnie lekiem.
Z tym odgłosem zmieszał się wkrótce głuchy grzmot, tylko że ten grzmot nie rozległ się wśród chmur, lecz na ziemi.
Był to odgłos kół czerwonego wózka śmierci, jadącego z placu Rewolucji na cmentarz Clamart.
Drzwi kapliczki otwarły się i weszło dwóch ludzi, ociekających wodą, dźwigając worek.
Jeden z nich był to ten sam Legros. którego odwiedziłem w więzieniu, drugim był grabarz.
— Tutaj, panie Ledru, — rzekł do mnie pomocnik kata, — jest pański ładunek; nie ma się pan