Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/65

Ta strona została przepisana.

co śpieszyć dzisiaj wieczór, zostawimy nami cały ten kram; dopiero jutro się to zakopie: do licha, chyba nie dostaną kataru, jeśli poleżą całą noc na powietrzu!
Ci dwj słudzy śmierci, śmiejąc się szkaradnie, postawili worek w kącie, gdzie niegdyś stał ołtarz.
Wyszli, nie zamknąwszy drzwi za sobą, wskutek czego przeciąg począł chwiać płomieniem świecy, która i tak słabo się paliła.
Słyszałem, jak wyprzęgli konie, zamknęli cmentarz i odeszli, pozostawiwszy wózek, napełniony trupami.
Miałem już wielką ochotę odejść za nimi, jednak, sam nie wiem, co mię zatrzymało na miejscu i przejłęo grozą.
Wprawdzie nie czułem lęku, lecz to wycie wichru, szum deszczu, skrzypienie drzew i świst przeciągu, chwiejącego światłem świecy — wszystko to w głowie mej wzbudziło grozę, przejmującą dreszczem całe ciało.
Naraz zdało mi się, że jakiś łagodny i żałosny głos, głos wychodzący z wnętrza kaplicy, wymówił imię: Albert!
Och! zerwałem się. Albert! — Jedna, jedyna na świecie osoba nazywała mie tem imieniem.
Oczy me błądziły po całej kaplicy, której w całości nie zdołało rozjaśnić światło świecy — i zatrzymały się na worku, stojącym w kącie, którego krwawe, pofałdowane płótno zdradzało straszną zawartość.
W chwili, gdy oczy moje spoczęły na worku, ten sam głos, lecz słabiej i żałośniej powtórzył znów to imię:
— Albert!
— Zatoczyłem się, przejęty zgrozą: ten głos zdawał się wychodzić z głębi worka!
Uszczypnąłem się dla przekonania, czy nie