Strona:PL Dumas - Policzek Szarlotty Korday.pdf/97

Ta strona została przepisana.

Usłyszawszy hałas, jaki sprawiło przymknięcie drzwiczek konfesjonału, złodziej odwrócił się. Pochylony w moją stronę usiłował przeniknąć wzrokiem ciemności; konfesjonał znajdował się jednak poza obrębem światła, to też rabuś ujrzał mię dopiero wtedy, gdy wszedłem w krąg rozjaśniony blaskiem świecy.
Złodziej spostrzegłszy człowieka, oparł się o ołtarz, dobył pistoletu i skierował go ku mnie.
Wkrótce poznał zdaje się po czarnym ubiorze, że jestem prostym, nieszkodliwym księdzem, który nie posiada żadnej tarczy, prócz wiary, żadnej broni, prócz słów.
Nie bacząc na grożący mi pistolet, podszedłem aż do stopni ołtarza. Czułem, że jeśli wystrzeli do mnie, to albo pistolet odmówi posłuszeństwa albo kula chybi. Trzymałem rękę na medaliku, który od dzieciństwa nosiłem na szyi, i czułem się zupełnie bezpieczny pod tarczą i opieką Najświętszej Panny.
Ten spokój biednego wikarjusza wywarł widocznie wrażenie na bandycie.
— Czego chcesz? — zawołał, usiłując głosowi swemu nadać brzmienie stanowczości.
— Ty jesteś l‘Artifaille? — zapytałem.
— Do kroćset! — odparł, — któż inny, jak nie ja, śmiałby w nocy sam jeden wedrzeć się do kościoła?
— Biedny, zatwardziały grzeszniku! I ty jeszcze pysznisz się swoją zbrodnią? Czyż nie pojmujesz, że w tej niebezpiecznej grze grozi niebezpieczeństwo twemu ciału i duszy?
— Ba! — odparł, co do mego ciała, to już nieraz je wyratowałem i myślę, że i tym razem je wyratuję, co zaś do mojej duszy...
— I cóż, co do twej duszy?