Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/125

Ta strona została przepisana.

światło poranku, które aczkolwiek mdłe bardzo, zaćmiewa nie mniej wszelkie sztuczne oświetlenie, wkradło się przez szczelinę w firance, którą jeden z gości, ciekawy jaki efekt sprawi, rozsunął całkowicie, a inny, na znak jego, pogasił świece. Spłoszone w ten sposób kobiety uciekły z pełnemi przerażenia och! i ach! jak gdyby nagle odzież z nich spadła.
Dziewczynka tymczasem rozbudzona tem małem zamieszaniem, otworzyła oczy, spojrzała gdzie jest, zebrała rozpierzchłe myśli, uśmiechnęła się i stanęła równemi nogami, nie dbając o ten dzień hałaśliwy, co wszystkim innym twarzom nadawał barwę grobową, a całował tylko wesoło jej kwitnącą cerę. Objął, owionął ją całą, jak pieszczota, a ona niespostrzegła nawet tego tryumfu delikatnej swej piękności.
Zrozumiała tylko, że we śnie była bohaterką czegoś. Podeszła więc do mnie dla zobaczenie co mogłem tak rysować wśród balu. Poznawszy siebie, zdawała się zachwyconą.
— Czy to dla mnie? — zapytała.
I z dziecinną niecierpliwością wyciągnęła po portrecik rękę.
— Bezwątpienia, to dla pani; ale trzeba wprzód, by ten szkic wysechł. Wyschnie niezadługo. Oprawią go za szkło, i jeśli szanowna mama pani pozwolić raczy, sam go jej odniosę.
— Dziś jeszcze?
— Dziś.