Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Pomimo królewskiej dostojności, znać było z jej oczów że radaby była niezmiernie, jeśliby kto zechciał je odprowadzić i zapłacić dorożkę. Umierałem z chęci ofiarowania się z tą przysługą; lecz zabrakło mi odwagi.
Kilku gapiów, którzy zamiast iść do szkoły stali z nosami zaczerwienionemi, trzęsąc się z zimna, obdarzyli królową matkę dosadną apostrofą, właściwością tradycyjną karnawału paryzkiego. Woźnica w orzechowym płaszczu o potrójnej pelerynie, z uszami ukrytemi w czapce flanelowej czekoladowego koloru, w kapeluszu na bakier, z grubemi, niezgrabnemi rękami w zielonych włóczkowych rękawicach z czerwonawym szlakiem, zamierzył się na nich biczem, który jednak spuścił na konie. Dzieci rozbiegły się śmiejąc; pazik wysunął główkę z poza drzwiczek i rzekł;
— Niezapomnij pan mego portretu.
Matka zawołała;
— Szkolna Nr, 78.
I zabawny ekwipaż ruszył, unosząc obydwie kobiety, i aczkolwiek nie domyślałem się tego z niemi całe moje życie.