wysunąć przed siebie obie ręce, by się jako tako orientować, i dosłownie natknąłem się na drzwi, do których potrzebowałem zadzwoni. Odetchnąwszy nieco, acz z trudnością wynalazłem dzwonek, który kilkakrotnie pociągnąć musiałem, nim się ozwał wreszcie.
— Kto tam? — zapytał z po za drzwi znany głosik pazia, który niby rozbiegł się po schodach.
— To ja, Piotr Clemenceau, — odpowiedziałem, — przynoszę pani rysunek.
— Ah! kiedyż bo ja jestem sama i zaczynam się właśnie ubierać; zresztą, niech pan troszkę poczeka.
I usłyszałem suwanie małych pantofelków, klapiących z lekka po podłodze, odedrzwi w głąb pokoju.
Czekałem kilka minut, aż drzwi otworzyły się, dając przejście do ciemnego przedpokoju.
Zrazu ujrzałem tylko ciemną postać dziewczęcia, rysującą się na jaśniejszem tle okna pierwszego pokoju. Tym sposobem sylwetka jej ukazywała mi się okojona rąbkiem świetlanym; w okół tej małej główki rysy której zacierały się w cieniu, promieniała auerola, jak u posągów bizantyńskich, którą tworzyły prześliczne jej włosy rozrzucone w śnie i kędzierzawiące się na przeciw światła, niby puszysty krzak złota:
— Mama wyszła, — przemówiła Iza; wejdź pan jednak proszę. Nie spodziewaliśmy się go tak wcześnie.
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/135
Ta strona została przepisana.