Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/136

Ta strona została przepisana.

— Można już wychodzić jednak o tej porze — odrzekłem, — kiedy mama pani już wyszła.
— Oh! ale mama wyszła za interesami. Chodź pan do salonu.
Pokój, który uczciła nazwaniem salonu, wychodził na biczownik, na rzekę, Samarytankę, Instytut, na mosty i na cały ten szereg pomników, które w różnych porach dnia tak odmiennemi stroją się barwami. Zrozumiałem, że pogodzono się z tem czarnem, brudnem domostwem dla pysznego widoku, towarzysza cichej pracy już ponurego, już wesołego, lecz poetycznego zawsze, zawsze gotowego powiernika bólów, trosk i marzeń tych wszystkich których mierność stopy przykuwa do ziemi, a myśl których tem bardziej potrzebuje przestworu. Strop niebieski musiał być chyba mocno w tem miejscu, przetarty przez tyle spojrzeń młodzieńczych wlepiących się w niego, żądnem pragnieniem o rozwiązanie przyszłości pytając: te to bowiem okolice Paryża widziały, widzą i widzieć będą powstawanie i rozwój owych pokoleń pełnych wytrwałości pracowitej, które krwią swoją czystą, czystą, czerwoną, odżywiają co lat kilkanaście intelektualne siły Francyi.
Wszedłem do salonu, wyklejonego popielatem obiciem w jaśniejsze kwiaty, miejscami podartem, miejscami poplamionem, i którego główną ścianę pokrywał duży portret bez ram, ni zły ni dobry przedstawiający oficera w cudzoziemskim stroju, z wielkiemi wąsami i mnóstwem krzyżów, zawieszo-