i przylegającej materyi tego dziwacznego ubrania, zrobionego widocznie na większą od niej osobę.
Iza dochodziła właśnie wieku, w którym wstydliwość walczyć poczyna z dotychczasową niewinnością, chociaż niewinność przemaga jeszcze z przyzwyczajenia. Ciekawość też widzenia własnego portretu oprawionego za szkło, kazała jej chwilami zapominać o ostrożnościach, koniecznych przy takim stroju. Wyjmując tedy rysunek z osłaniającego go papieru, mimowoli prawie dostrzegłem nieco jej drobniutkich ramion i nierozwiniętej jeszcze piersi. Szarpnąwszy się nagle dla podciągnięcia spódniczki, zgubiła pantofelek, w który maleńka jej bosa nóżka wsunęła się czemprędzej jak ptaszek do gniazdka. Znudzona nareszcie całym tym niepotrzebnym kłopotem, schwyciła z krzesełka jakiś, tiulowy szalik opasała się nim, związała na węzeł, i przestała zajmować się sobą.
— Pokaż pan! Pokaż pan! — wołała zbliżając się do okna.
I przypatrzywszy się portretowi.
— Jakież to śliczne! ale jaka szkoda żem spała, nie widać moich oczu!
I jednocześnie podniosła na mnie wielkie niebieskie oczy, ocienione długą rzęsą wygiętą. Oczy Andrzeja Minati!
— Zrobimy inny, — odpowiedziałem, — dwa inne, dziesięć innych, ile pani zechce.
Ale kiedy?
— Kiedy się pani podoba, choćby zaraz.
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/138
Ta strona została przepisana.