— Trzymaj się dobrze poręczy, — mówiła matka.
— Towarzyszyłem paniom, idącym na Pola-Elizejskie. Wszyscy przechodnie, z którymiśmy się mijali, czy to światowcy czy prostacy, musieli chyba być bardzo zajęci, jeżeli nie okazywali hołdu uwielbienia piękności młodziutkiej towarzyszce mojej. Każdy niemal, przeszedłszy koło nas, oglądał się za nią jeszcze. Kilku stanęło przed nami, jak wryci z podziwu, tak żeśmy zmuszeni byli uchylać się na prawo lub na lewo, by módz iść dalej.
Iza zdawała się nie spostrzegać czarującego wpływu jaki wywierała, widocznem tylko, że mogłaby tak pieszo chodzić dzień cały, nie czując zmęczenia.
Ułożyłyśmy się że Iza przyjdzie pozować zaraz od jutra, pożegnałem je tedy na placu Ludwika XV, zauważywszy, że wolałyby może zostać same. Nie mogłem jednakie oprzeć się chęci postępowania za niemi zdaleka, wmieszany w zagapione szeregi, które zostawiały za sobą, niby świetlany ogon za kometą.
Była to właśnie niedziela. Tłum roił się licznie, a one szły zwolna wielką aleją Pól-Elizejskich; przez całą drogę powtarzały się te same oznaki podziwu. Tak doszły do rogatki Gwiazdy, potem zawróciły się, przeszły na przedmieście Roule, na ulicę Zieloną, gdzie wreszcie zniknęły w dużym domu, zkąd nie wyszły więcej. Tam zwykle obiadowały.
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/149
Ta strona została przepisana.