Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/20

Ta strona została przepisana.

przybędzie. Usiadłem więc z boku na ławce i czekałem.
Łatwo zgadnąć jakim wzrokiem patrzyłem na wielkie podwoje zawarte tak nagle pomiędzy mną a matką moją, Biedna droga mateczka! ścigałem ją myślą jak szła przez ulicę; widziałem jak chustką zakrywając oczy, by przechodnie łez jej nie widzieli, wbiegała do mieszkania; gdzie oddawszy się na chwilę gwałtownemu wzruszeniu, niebawem, z męztwem którego tylekrotnie dawała dowody, ocierała oczy, i wracając do codziennej pracy, odpowiadała przyjaźnie na liczne pytania od których dziewczęta podręczne wstrzymać się zapewne nie umiała. Wszystkie tak dobrze znane przedmioty przesuwały mi się przed oczami, niby starzy przyjeciele, uczułem się blizkim płaczu; ale łez mych pokazać nie chciałem.
Wtedy począłem rozglądać się dokoła, by się nałożyć do nowego trybu życia. Malcy jedni wrócili, drudzy obeznali się już byli ze zwyczajami przyjętemi w szkole. Przechadzali się po kilku razem, grali w piłkę, skakali przez sznurek, pokazywali sobie wzajemnie podarki otrzymane w domu, opowiadali o zajęciach sześciu ubiegłych tygodni, śmiali się, darzyli wzajem łakociami.
I ja również miałem w koszyku mój szczupły zapas zabawek i łakoci. Chciałbym był wydobyć jedne i podzielić się drugie mi. Nie śmiałem! Do kogo tu się zwrócić w takiej wrzawie? Nikt na mnie