Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/204

Ta strona została przepisana.

kaskady sączące się z pomiędzy dylów nieszczelnej tamy, i roztaczały się po sukni jej i po chropowej korze, drzewa. Za cały strój, miała na sobie ramy szlafroczek z błękitnego kaszmiru, który kazałem był zrobić na podobieństwo jej płaszcza ze Szkolnej, by o ile można mieć przed oczami i teraźniejszość i przeszłość.
W tej wdzięcznej pozie jaką przybrała, szerokie greckie rękawy, opadając w tył, odkrywały białe jej ramiona, zaokrąglone w koło głowy, niby polerowane amfory ucha. Po bezchmurnem błękitnem niebie błądziła błękitnemi jak niebo oczami; boć piękność jej, prawda? z najczystszych, pierwotnych składała się tonów. Dawno zużyte porównania, których mało kto dziś używać się ośmiela, same tylko do niej zastosować się dawały. Złoto kłosistych anów, dziewiczy śnieg lodowców, błękit bławatków, lilie, róże, granaty i perły: oto czam były włosy jej, cera, oczy, lica, usteczka, ząbki. Co poradzić na to? Tak już było; a wszystko zlewało się w harmonii młodości, rozkoszy i zdrowia. Napróżno, z wyjątkiem marmuru, alabastru i niepokalanego wosku, szukalibyście do czego by przyrównać to ciało jędrne, kształtne i gibkie, mnie jednemu naonczas wiadome, a którego cudnych zarysów nienasycone oczy moje dopatrywały mimo osłaniającej je tkaniny. Ani jednej żywej duszy w promieniu paru mil do koła! Nikogo prócz nas dwojga i miękkiej, głębokiej wody, cicho biegnącej w dal. Ranek przepyszny! czerwcowy ranek zabłąkany