na, przy żonie, przy pracy, przy matce; czegóż więcej pragnąć mogłem? Może dziecka? Dziecka nie było; jakgdyby sama natura wachała się jeszcze, czy to z obawy zburzenia jednego z najpiękniejszych dzieł swoich, jeśliby dla dania przejścia nowemu życiu rozerwać przyszło cudną harmonię linij uroczego tego ciała, czy też że dla podobnych stot macierzyństwo zachowuje karę.
Iza, w istocie, jak ognia lękała się możliwego tego wypadku, przerażała się myślą o niebezpieczeństwach i uszkodzeniach jakie może pociągnąć za sobą. Co do mnie, tyle ucierpiałem już w dzieciństwie mojem, że jakkolwiek los podobny naszego dziecka nie miał być udziałem, nie domagałem się go koniecznie. Wiedziałem, że dzieci mogą cierpieć dla tych lub innych powodów, i dość mi tego było. A zresztą, dotąd nie czułem jeszcze braku tej małej, nieobecnej istotki. Z nas trojga, jedna chyba matka moja pragnęła jej najgoręcej. Czy szczęście mego syna, szczęście pewne, gotowe już z góry, uważała jako zadość uczynienie za byłą niedolę swojego? Czy głębiej odemnie w przyszłości czytając, rachowała na to nowe życie dla poskromienia niebezpiecznych usposobień synowej, skłonności której nie mogły ujść przed jej okiem?
— Mamy czas jeszcze, — odpowiadałem jej, gdy wspominała mi o swem pragnieniu. — Iza taka młoda! Dajże jej samej pozostać dzieckiem jeszcze kilka latek. Zresztą, to rzecz natury.