się naokoło; czy kto jej nie widzi. Łatwo pojąć jak gwałtownie, na ten widok, serce mi zabiło. Wsiadła do przejeżdżającego mimo powozu. Jednym skokiem znalazłem się na ulicy. Ten powóz, poznałbym go między tysiącami; dogoniłem go niebawem, a raczej śledziłem w pewnem oddaleniu. Zwrócił się na zamiejskie bulwary i dotarł do cmentarza Monmartre. Iza wysiadła, weszła na cmentarz; ogrodnik cmentarza pozdrowił ją jak zwykłą znajomą, i poniósł za nią kwiaty na grób matki mojej, o którym zapomniałem od dni kilku. Iza uklękła na grobie, kazawszy kwiaty rozłożyć przed sobą, a przystroiwszy nimi mogiłę, tą samą drogą, z zachowaniem tych samych ostrożności, wróciła do domu.
Zaledwie na próg wstąpiła, pochwyciłem ją w ramiona, a oddając jej list bezimienny, przepraszałem za chwilowe podejrzenie.
— Otóż od czego zależy ufność i wiara kochającego nas człowieka! — wyrzekła z westchnieniem.
Odtąd, ile razy wychodziła z domu czarno ubrana, całowałem ją gorąco i żegnałem czule, nie pytając dokąd idzie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |