Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/255

Ta strona została przepisana.

sze blaski, i pierwsze tchnienia dnia letniego. Inaczej, pocóżby tak wcześnie i w podobnym stroju miała wychodzić do swego pokoju. Wstrzymałem oddech, czyniąc się nieruchomy na wzór otaczających mię posągów, Iza minęła drzwi mojej sypialni odwracając się raz ostatni by nie zostać pochwyconą znienacka, i postąpiła kilka kroków w stronę przedpokoju.
— Dokąd idziesz? — zawołałem.
Z dziwnym krzykiem, z krzykiem duszy co się znajdowała o sto mil od miejsca do którego ją zwrócono w jednym mgnieniu, stanęła jak wryta; i obróciwszy się, niby sprężyna ruszona, by nie upaść wsparła się o ścianę podnosząc rękę do serca, i biała jak batyst jej bielizny.
Pobiegłem do niej. Przez ten czas opamiętała się trochę.
— Ah! jakieś ty mię przestraszył! powiedziała ocierając pot, co wystąpił jej na czoło. — Wiesz, że mógłbyś mię kiedy zabić takim żartem?
I spróbowała odetchnąć z głębi piersi, uśmiechając się do mnie, rękę moją cisnąc, jakby szukając oparcia, i chcąc okazać mi razem, że się na mnie nie gniewa.
— Ale bo też, dokąd miałaś iść tamtędy? zapytałem.
— Szłam do Nanuny (miły Feliks tak nazywał swoją niańkę, — szłam do Nanuny zobaczyć małego. Od dwóch godzin spać nie mogę, i sama niewiem dlaczego byłam niespokojną o dziecko.