— Macie słuszność.
— I wyszedłem chwiejąc się, jak pijany. Zdawało mi się, żebym nie stał się idjotą: lę-kałem się śmiać i śpiewać na środku ulicy; myślałem o przedmiotach nie mających najmniejszego związku z przedchwilowem zajściem. Fakta historyczne, zawiła terminologja jakiegoś traktatu chemicznego, który niedawno czytałem, targały mi myśl jak w malignie. Nie! tylko dźwięczały mi w uszach, przesuwały mi się nadto najwyraźniej przed oczyma. Dla czegóż to? Jeszcze chwila, a upadłbym twarzą na ziemię, ogłuszony, sparaliżowany. Obawiałem się umrzeć nie dokonawszy zemsty; szarpnąłem się z wysiłkiem i pobiegłem szybko ku domowi. Byle tylko tymczasem świat się nie skończył. Jak przez sen widziałem jednego z naszych liwerantów który przechodząc ukłonił mi się. Machinalnie oddałem mu ukłon. Mój pies, widząc że biegnę, towarzyszył w podskokach.
— Kto to jest? kto to jest taki? mówiłem do siebie zgorączkowany.
I kolejno, różne nazwiska przyjaciół moich przesuwały mi się w myśli.
W chwili wejścia na podwórko, zatrzymałem się. Pewność była nazbyt blizko; zbrakło mi oddechu. Przybiegłem tak prędko. Należałoby może zajść przedtem do hrabiny. List który zaniosłem na ulicę Marboeuf niewątpliwie musiał mieścić szczegóły. A gdyby pójść? Nie! Alboż mi tu szczegółów potrzeba? Czy te dwa wiersze co mi ręce
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/266
Ta strona została przepisana.