leżało zabić czas czemkolwiek aż do przybycia Konstantego, a to pod groźbą popadnięcia w śmieszność. Ręce pracowały bezwiednie. Nagle, potworna prawda uderzyła mi do głowy jak wyziew czadzący, zaczynało szumieć w uszach, i dokładnie słyszałem wyrazy: „Ale zabijże ją“. To znowu mówiłem sobie: „Co ja zrobię temu człowiekowi?“ I wyszukiwałem jakiej poniżającej, wstrętnej, zniesławiającej katuszy. Nie chciałem jego śmierci. O nie, tegoby było za mało; pragnąłem owszem by żył, lecz żył zrozpaczony przezemnie, złorzeczący mi codziennie, co godzina, udręczony na honorze i na ciele, przedmiotem szyderstwa dla mężczyzn, wzgardy dla kobiet, obrzydzenia dla samego siebie.
— Chcesz koniecznie skandalu? poczęła znów Iza po krótkiem milczeniu.
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— Czas jeszcze zapobiedz niepowetowanemu nieszczęściu, — mówiła dalej — ja nie do Sergjusza pisałam. Wymieniłam go tylko po prostu dla odwrócenia twoich podejrzeń; nie jestem na tyle głupią, żeby się wydać od razu.
Milczenie. Poczęła znowu.
— Rozłączymy się teraz, wszak prawda. Po tem co zaszło nie możemy już żyć razem. Poszlij po moją matkę; daj nam się rozejść spokojnie, a przysięgam ci że ci wyznam nazwisko mego kochanka.
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/275
Ta strona została przepisana.