cisku z rany, obracałem go w niej z dziką rozkoszą, pyszniłem się własną męczarnią, upajałem nadmiarem niedoli. Pojąłem teraz zachwyty cierpienia, ekstazy męczeństwa, urągiwanie katom rzucane. Rozłączyć się z Izą, wzgardzić, zapomnieć, oddać się pracy i dziecku, w moich oczach były to teraz rzeczy najłatwiejsze w świecie.
Wszedł Konstanty.
— Nic nowego? — spytał.
— Nic.
Niezawodnie Iza ze swego okna widziała go wracającym, w chwilę potem bowiem ukazała się i ona. Nigdy jeszcze nie była tak ładną. Ubrana w suknię z niewarowego fularu, w białą koronkową pelerynkę, w kapelusik słomkowy przybrany wiązką bławatków w eleganckie buciki ze skórki złoconej, w rączce opiętej zgrabną rękawiczką trzymając małą aksamitną torebkę, mieszczącą zapewne wszystkie jej klejnoty, miała pozór uroczego dziewczęcia, wybierającego się na spacer. Ileż to razy ja ją tak stroić lubiłem, skoro wychodziła sama, i dobierać suknie, w których jej było najlepiej do twarzy, by świat cały piękną ją znajdował!
Przyszlę tu dziś po moje rzeczy, — powiedziała — wszystko zebrane tam, w moim pokoju.
I postąpiła ku drzwiom, które otworzyła, a następnie zamknęła za sobą, jakby wykonywając rzecz najprostszą w świecie.