Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/318

Ta strona została przepisana.

nałem również uczuwać pragnienie samotności. Jest chwila w pewnych cierpieniach, gdy obecność najszczerszego nawet przyjaciela, staje nam się nieużytecznym ciężarem, skoro ten przyjaciel nie jest zupełnie z tej samej sfery, albo jednakowego z nami wykształcenia. I żałuje się i wstydzi, że się potrzebowało opieki kogoś, kogo się pod jakimkolwiek względem ma za niższego od siebie. Wydaje on się nam teraz niezręcznym i szorstkim, lubo nic się w nim istotnie nie zmieniło; a wszystko dla tego, że sądzimy nagle, jakobyśmy bez jego pomocy obejść potrafili; dla tego, że chcielibyśmy własnych sił spróbować, na wzór rekonwalescenta usiłującego, o własnej postępować sile, i odpychającego ramię co go dźwigało w chorobie, z gniewnem rozdrażnieniem, właściwem przychodzącym do zdrowia.
Stanęliśmy w Rzymie około połowy października. Nie znasz wiecznego grodu, przyjacielu. Kto go nie zna, temu odmalować go nie sposób. A przytem, dzień ma się ku schyłkowi, przedłużone cienie zaścielają drogę, wiatr dmie, drzewa się zginają, chmury gwałtownie toczą się po niebie, tumany kurzu wirują, grom huczy, błyskawice ponurem światłem widnokrąg rozdziera. To burza. Zmuszony przyśpieszyć kroku, nie mogę baczyć na piękności położenia, ani uważnie studyować gruntu, co za chwilę zadrzy pod mojemi stopy.
Mimo to, powiedzieć mogę, iż Rzym przedstawił mi się odrazu jako powinne schronienie