ciół młodego rzeźbiarza odkrył mi skąd artysta przedmiot swój zaczerpnął: z kamei greckiej, znalezionej w wykopaliskach Pompei, którą potrzebował tylko odsztychować. Proste ćwiczenie. Więc to była kopia! plagiat! kradzież! Nie zajdzie on nigdy dalej. Cała uraza moja przepadła bez śladu. Otóż, przyjacielu, co to być człowiekiem, i to człowiekiem utalentowanym. Hańbo! Jednakże począłem przemyśliwać nad tym, dlaczego by i mnie także, nie naśladować przemyślnego młodzieńca i nie wyzyskać na swoją korzyść twórczej fantazji drugiego. Nawyknienie rozgłosu nie łatwo się traci i nikt pojąć nie zdoła, sam ich nie doznawszy, owych udręczeń ducha czującego się na schyłku, wyszukującego sposobów zajęcia publiczności, żądnego by o nim wciąż jeszcze z poprzednim zapałem mówiono. Żądza ta doprowadziła mię do nadużycia dobrej wiary mych młodych kolegów. Nie mogąc już liczyć na świeżość własnej fantazji; wsłuchiwałem się chciwie w wynurzenia ich wyobraźni młodzieńczej, z tajnym zamiarem przyswojenia ich pomysłów.
Przebiegałem muzea, zwiedzałem zbiory prywatne; szperałem w kamesek, medalach, skamieniałościach. Nigdym nie umiał zapożyczać się od drugich: tym mniej więc teraz. Naszkicowałem dziesięć różnych pomysłów, niewykończyłem i jednego; myśl była gdzie indziej. Oczywiście ta nędznica skradła mi nie tylko serce, ale i duszę i talent.