nąwszy przed zwierciadłem szukałem miejsca, gdzie najpewniej ugodzić by można! W takich chwilach dziką zmysłowość posuwałem aż do chęci oglądania własnej agonii. W obłędzie moim siłą nawyknienia przejawiał się jeszcze artysta; szukałem odpowiedniej do skonania pozy. To znowu śmierć, którą zamierzałem zadać sobie nie zdawała mi się dostateczną: za mało bolesną była dla szału co mię opanował. Byłbym pragnął męki. Chciałbym widzieć zdruzgotanie, słyszeć chrzęst własnych kości pod kołem tortury! Może znalazłbym rozkosz na szczycie najwyższej męczarni, jak męczarnię znajdujemy na szczycie najwyższej rozkoszy.
A jednak nie zabiłem się. Była to tylko choroba, mania samobójstwa; stan nie zrozumiały dla tych co nie doświadczyli go na sobie, w którym się żyje, jeżeli życiem nazwać to można, między żądzą i strachem unicestwienia. Chciałoby się wyrwać, i wyrwać gwałtownie z tego świata, gdzie duszno jak w grobie, a mimo to staje się i wraca od progu wieczności! To, co powstrzymuje nas w ten sposób, nie jest ani tajemną nadzieją ulgi, ani naturalną obawą cierpienia; tylko nie podobna umrzeć i koniec. Jest się pod wpływem nieustającego podniecenia, odżywiającego się co chwila, a nigdy nienasyconego. Pragniemy, pożądamy śmierci aż do rozjątrzenia, aż do wściekłości, aż do szału; dłoń jakaś nas popycha, dłoń jakaś nas wstrzymuje. Nie żyje się już, nie umiera! To spazmy tajemniczości, to satyra bez miary.
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/347
Ta strona została przepisana.