Jednakże wypadało raz coś postanowić: czy żyć, czy umierać.
Pewnego wieczoru, od trzech już blisko miesięcy nie widziałem ani jednej człowieczej istoty, wyjąwszy służącego, do którego nie mówiłem i pięciu słów na tydzień, obchodząc się o ile można bez jego usługi, pewnego wieczoru zdobyłem się na wysiłek; postanowiłem wyrwać się osamotnieniu i przerzucić się nagle w wir świata.
Tego dnia dawano nadzwyczajne przedstawienie w teatrze Apolina. Poszedłem na nie. Sala była przepełniona, iskrząca od świateł, brylantów i nagich kobiecych ramion. Zrazu, uczuwszy się w tym tłumie i w tym gwarze, doznałem zawrotu. Gdzie byłem? co znaczyli ci ludzie? Wszyscy oni sprawiali na mnie wrażenie automatów.
Chodziłem po kurytarzach aż do podniesienia zasłony. Spotkałem dwóch młodych adeptów sztuki, byłych mych przyjaciół-wielbicieli. Podeszli do mnie. Nie wiedziałem co im odpowiedzieć; patrzyłem na nich okiem zdumionem, zapadłem, nie rozumiałem co mówili. Byłem pewien, że są z drzewa i dla przekonania się o tym chciałem
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/349
Ta strona została przepisana.
XIV.