Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/351

Ta strona została przepisana.

byłby zrodził obłąkanie moje; tymczasem powtarzałem sobie ciągle:
— Muszę zabić tego człowieka.
Co począć? co zrobić z sobą? Crescendo orkiestry rozdrażniło mię do krańcowości, Zdobyłem się na najwyższe wysilenie, wstałem i do ucha sąsiada wyjąkałem głosem zdławionym, drżącym by co innego nie wydarło mi się prócz tych dwóch wyrazów:
— Przepraszam pana.
I przeszedłem przez salę, powtarzając sobie:
— Żeby tylko szczęśliwie dojść do drzwi!
Szedłem, nie śmiejąc podnieść oczu na żadną z tych twarzy co pochylały się ku mnie, by zobaczyć niedelikatnego jegomości co tak nie w porę rugował tyle osób; bałem się zaczepić kogo ubliżającym gestem albo słowem.
Nareszcie dostałem się na powietrze, odetchnąłem pełną piersią i wróciłem do domu trzymając się murów, opierając się obiema rękami by nie upaść. Znalazłszy się w swoim pokoju, począłem się tarzać po ziemi, tłukąc głową siedlisko myśli, których nie byłem już panem, wściekle krzycząc do Boga:
— Ale ocalże mię przecie! co ja ci zrobiłem!
Aż do białego dnia przeleżałem tak na ziemi. Gdy się ocknąłem, byłem drżący, zgorączkowany; myśl choroby w samotności przeraziła mię. Boć mimo wszystkiego, ja nigdy nie żyłem samotny, miałem zawsze kogoś z kochających i kochanych;