się jakby czymś innym w porównaniu z jej obrazem minionym, z ową Izą, która dotąd we mnie żyła. Wszelka, udana nawet skromność ustąpiła na zawsze z tej twarzy, razem wyniosłej i wyzywającej.
Odzianą była w gładką białą suknię, z miękkiej materii, z wyłogami, na wzór sukien Republique, o płaskich, szerokich fałdach, z krótkim stanikiem i bardzo długą spódnicą. Szyja odkryta i bez ozdób. Klejnotu ani jednego.
Matka i córka skrzyżowały spojrzenia. Oczy pierwszej wyrażały: „Czy mam zostać?” drugiej: „Nie potrzeba”.
W istocie, hamowałem się dotąd i ani jedna ani druga z obu kobiet nie mogła przewidzieć, jak i ja sam zresztą, tego co wypadki przynieść miały.
— Otóż, dziękuję ci, mamo — rzekła Iza głośno podchodząc do matki; — do widzenia, do jutra!
Hrabina pocałowała córkę w czoło.
— Do jutra — odrzekła
— Obiadujemy razem, pamiętasz?
— Pamiętam, o szóstej, u ciebie.
— Przyjdź wcześniej; jutro nie wychodzę wcale.
— Przyjdę na cały dzień. — Wierz czy nie wierz, dodała spoglądając na mnie — ale doprawdy miło mi go widzieć. Jaka szkoda żeście się
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/383
Ta strona została przepisana.