Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Moje ja nurzało się dosłownie w tej błogiej omdlałości, tek dobrze znanej rekonwalescentom. Gdyby dla wytłómaczenia takowej przyszło mi ją analitycznie definiować, rzekłbym że się słyszy, że się widzi, że się czuje jak wszystkie cząsteczki żywotne, rozproszone przez chorobę, wracają jedna po drugiej, posłuszne tajemniczemu wezwaniu, odbudowywać zwolna w ciele, niby pszczoły w ulu, tę całość nieodgadnioną, co się zowie życiem.
Jeżeli w razie gdy rozwiązanie choroby jest inne, tym samym sposobem wchodzi się w drugie życie obiecane, słodką być musi śmierć, która wtedy to wrażenie w nieskończoność pociąga, zresztą z owych sfer zawieszonych między niebem a ziemią, gdzie maligna bujała mię przez ciąg stu dwudziestu godzin, wynosiłem taki spokój i taką pogodę, że odtąd śmierć nigdy mię już nie straszyła. Obecnie nawet, gdy poraz drugi staje przedemną, zniesławiająca i rozjątrzona, patrzę na nią śmiało bez zadrgnienia. Istnieje we mnie niewątpliwie coś, nad czem ona niema żadnej mocy, co jedynie wyzwolić ma, w sposób mniej lub więcej gwałtowny, o co zresztą mniejsza, z cielesnej, utrzymującej je obłony i do innego przeprowadzić bytu. Oczywiście nic nie ma niepotrzebnego w przyrodzie. Wszystko wszystkiemu służy. Otóż śmierć jest rzeczą przyrodzoną, a zatem potrzebną. Do czego? Nie wiem wchodzić w to brak mi już czasu; wiem tylko że i śmierć nie może się wyłączyć z pod ogólnego