zbytkiem oswojeni, śmiali się z mego podziwu. Nakoniec przeszliśmy do pracowni, nowe cuda. Skoro ujrzałem gipsy, bronzy, marmury, cały las posągów w różnorodnych pozach, uroczystych, przesadnych, dramatycznych, stanąłem, dech w piersiach wstrzymując. Zwolna wszelako wzrok się mój oswoił, przechodziłem od jednego do drugiego przedmiotu.
Poczynałem wyszczególniać I oglądać; uśmiechałem się do tych szlachetnych, nieporuszonych postaci, ustawionych w umiejętnem świetle, uwydatniającem ich modelowanie. P. Ritz traktował mnie jak dojrzałego młodzieńca; parę popiersi obrócił przede mną na podstawach, tak jakby to uczynił dla jakiego współkolegi. Zrazu sądziłem że żartuje sobie ze mniej ale nie, studyował mnie poprostu.
— Cóż ci się tu najbardziej podoba? — zapytał nareszcie.
— To — odrzekłem bez wahania.
I zaczerwieniwszy się do uszy ze stanowczości zdania, co mi się wymknęło mimowoli, wskazałem mu statuę z bronzu.
— I czemuż ci się najwięcej podoba — to?
— Bo ten człowiek wydaje mi się pięknym, i bo dobrze rozumiem co robi.
— A cóż on robi?
— Bije się.
— Z kim się bije?
— Z drugim człowiekiem.
— Ale przecież nie widzisz tego drugiego człowieka.
Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/79
Ta strona została przepisana.