Strona:PL Dumas - Sylwandira.djvu/612

Ta strona została przepisana.

— Dobrze, mój przyjacielu, idź już, idź, — mówił Roger; — nie potrzebuję cię w téj chwili wcale.
— Potem zeszedłszy dziesięć lub dwanaście wschodów i chodząc do Sylwandiry z wielkiém podziwieniem Breton’a:
— Bardzo dobrze uczyniłaś, moja droga, — rzekł wyciągając mankietki i poprawiając żabotu, — żeś posłała po tego kochanego Royancourt’a; życzyłbym sobie aby skosztował z nami téj sarny, którą mój ojciec przysłał nam z Anguilhem.
Sylwandira, która poczerwieniała, zbladła, zżółkła, która, słowem, w jednéj sekundzie przeszła przez wszystkie kolory tęczy, odzyskała przytomość i przywołała uśmiech na usta.
— Jak wybornego mam męża! — pomyślała całując Rogera w oba policzki.
W godzinę obiadową. oznajmiono pana de Royancourt; podwójne zaprosiny jakie otrzymał, wzruszyły go zapewnie, gdyż