Strona:PL Dumas - Sylwandira.djvu/638

Ta strona została przepisana.

Lecz Sardyńczyk przymrużył oko w szczególny sposób zdający się mówić:
— Bądź pan spokojny, będziem mieli czas jakiego nam trzeba.
Wsiedli w czółno, lecz ponieważ wiatr mieli przeciwko sobie, posuwali się bardzo wolno; tak, że noc już zaszła, a byli dopiero w odległości wyspy Pommégne.
Przez ten czas czarne chmury zebrały się na horyzoncie i zbliżały się coraz bardziéj; wkrótce otoczyły księżyc, który wyglądał wśród ich ciemnych bałwanów jak gorejąca wyspa, lecz po trochu nagromadziły się tak gęsto, że zaczęły przyćmiewać jego światło.
Morze było posępne i rozbijało się z hukiem o nadbrzeżne skały.
Widać było wśród ciemności wielkie pasy fosforycznéj piany przesuwające się nakształt płomienistych szlaków.
— Mój Boże, — rzekła Sylwandira, — zdaje się, że bgędziemy mieli burzę?