Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Baptysta usłuchał; lecz o mało nie upuścił tłomoczka na ziemię.
— O! — zawołał, śmiejąc się. — Pan baron nie uprzedził mnie! Tam, do dyabla! Zdaje mi się, że pan baron czasu nie zmarnował.
— Otóż właśnie mylisz się, Baptysto. Straciłem dużo czasu i dlatego chciałbym zaraz wyjechać.
— Bez śniadania?
— Zjem cośkolwiek, byle prędko.
— Nie spóźni się pan: druga po południu; a od dziesiątej rano czekam już ze śniadaniem; całe szczęście, że z zimnem.
Baptysta począł robić honory domu, wskazując gościowi drogę do jadalni.
— Nie trudź się; znam drogę. Zajmij się karetką; niech stoi pod podjazdem; drzwiczki niech będą otwarte, abym mógł wsiąść tak szybko, żeby mnie nie widział pocztylion. A oto zapłata za pierwszy dystans.
Mówiąc to, nieznajomy, tytułowany baronem, wręczył Baptyście paczkę asygnat.
— Ależ, panie. Tymi pieniędzmi możnaby opłacić drogę aż do Lugdunu.
— Zapłać tylko do Valence, pod pozorem, że chcę spać. Resztę weź sobie za fatygę.
— Czy tłomoczek mam włożyć do kufra karetki?
— Nie, sam ją włożę.
I, biorąc walizkę z rąk służącego, jakgdyby nic nie ważyła, nieznajomy skierował się do jadalni; Baptysta zaś udał się do sąsiedniej oberży, porządkując asygnaty.
Droga do jadalni, jak zaznaczył nieznajomy, była mu dobrze znana. Poszedł on korytarzem, otworzył bez