Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Morgan odtroczył walizkę, wyjął pistolety z olster i zasadził je za pas, a zwracając się do mnicha tonem rozkazującym:
— Mam nadzieję — rzekł — że zastanę braci zebranych na naradzie.
— Tak jest; już się zebrali.
— Gdzie?
— W Correrie. Od kilku dni bowiem widzieliśmy podejrzane figury, włóczące się koło klasztoru, wobec czego wyższa hierachia nakazała środki ostrożności.
Młody człowiek wzruszył ramionami, jakgdyby chciał dać do zrozumienia, iż uważa te środki za zbyteczne, i tym samym tonem rozkazującym powiedział:
— Odprowadzić konia do stajni, a mnie zaprowadzić na naradę.
Mnich zawołał innego braciszka, któremu rzucił cugle, zapalił pochodnię od lampki, palącej się w kaplicy, i ruszył przed nowoprzybyłym.
Przeszedł przez gmach klasztorny, kilka kroków zrobił w ogrodzie, otworzył drzwi, prowadzące do pewnego rodzaju studni, wprowadził tam Morgana, za którym starannie zamknął drzwi, odsunął nogą kamień, który, zdawało się, leżał tam przypadkowo. Pod kamieniem ukazało się kółko żelazne i płyta kamienna, która zamykała wejście do podziemi. Gdy braciszek podniósł płytę, Morgan dojrzał kilka schodów, idących w głąb. Schody te prowadziły do okrągłego sklepionego korytarza, który pomieścić mógł dwu ludzi rzędem.
Morgan i braciszek szli korytarzem tym przez jakie sześć minut, poczem zatrzymali się koło kraty. Mnich wyjął z pod habitu klucz i otworzył kratę, którą zamknął za sobą.