Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/134

Ta strona została przepisana.

I tutaj, jak pod klasztorem Kartuzów, Morgan zastukał we wrota rękojeścią pistoletu.
Wkrótce usłyszał kroki stajennego; wrota zaskrzypiały, a człowiek, który je otworzył, poznawszy jeźdźca z pistoletem w ręku, zrobił instynktownie ruch, jakgdyby chciał wrota zamknąć.
— To ja, Pataut — rzekł młodzieniec nie bój się.
— A prawda. To pan Karol. Ale widzi pan, teraz ostrożność jest najlepszym środkiem bezpieczeństwa!
— Masz racyę, Pataut — odparł młodzieniec, dając mówiącemu sztukę srebra. — Ale bądź spokojny. Wrócą lepsze czasy.
— A czy długo będziem na to czekali?
— Pataut, obiecuję ci postarać się, abyś długo nie czekał. Śpieszę się nie mniej, niż ty. To też chciałbym, abyś się nie kładł spać, kochany Pataut.
— Pan wie, że, kiedy pan tu jest, nie kładę się wcale. Co się tyczy konia... Pan chyba codzień zmienia konia. Dziś pan jest na karym.
— Tak, jestem kapryśny z natury. Zresztą koń niczego nie potrzebuje. Popuść mu wędzidła, siodło postaw. Czekaj-no! Włóż pistolet do olster, a te dwa potrzymaj.
Z temi słowy młodzieniec oddał chłopcu pistolety z za pasa.
— Ho! — zaśmiał się ten — pistoletów mamy dosyć.
— Wiesz, Pataut, że drogi nie są bezpieczne.
— Ja myślę. Czyż mało mamy, panie Karolu, rozboi? Przecież w ostatnim tygodniu zatrzymano i ograbiono dyliżans, jadący z Genewy do Bourg.
— Tak? — zapytał Morgan. — A kogo o to posądzają.