Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Komedya prawdziwa! Mówią, że to towarzysze Jezusa. Ale nie wierzę temu. Przecież towarzysze Jezusa — to apostołowie?
— No, chyba — odparł wesoło Morgan — innych nie było.
— Otóż to — ciągnął Pataut — oskarżać dwunastu apostołów o ograbienie dyliżansu! Tylko tego brakowało! Oj, panie, żyjemy w czasach, kiedy niema nic świętego.
I potrząsnąwszy głową, jak zdeklarowany mizantrop, Pataut odprowadził konia do stajni.
Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot, otaczający ogród, i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.
Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę. Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.
Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał się za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w oka mgnieniu zsunął się na drugą stronę muru.
Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszystko było cicho i spokojnie.
Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął się na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, Morgan pilnie wpatrywał się w okna domu.
W jednem tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu.