Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/138

Ta strona została przepisana.

— To ty, Edwardku? — zapytał Roland. — Otwieraj prędko.
Dzieciak z okrzykiem radości cofnął się i zniknął.
Lecz usłyszano zaraz głos jego z korytarza:
— Mamo! obudź się, to Roland!... Siostro! wstawaj, starszy brat!
I jak stał w koszuli, pośpiesznie nałożył pantofle i, zbiegając ze schodów, wołał:
— Czekaj, czekaj, Rolandzie. Już idę, idę!
— W chwilę potem klucz zazgrzytał w zamku, drzwi się rozchyliły i biała postać ukazała się na ganku i pomknęła w kierunku bramy, która również, zaskrzypiawszy w zawiasach, rozwarła się na oścież.
Chłopiec skoczył na szyję Rolandowi i zawisł.
— Bracie, bracie! — wołał, całując młodzieńca, śmiejąc się i płacząc. — Jakżeż się mama ucieszy! a Amelia!... Wszyscy zdrowi, tylko ja chory... Dlaczegoś nie w uniformie żołnierskim? Jakżeż ci brzydko po cywilnemu!... Wracasz z Egiptu?... Czyś przywiózł mi pistolety nabijane srebrem i piękną szablę zakrzywioną? Nie! No toś niedobry. Nie chcę cię całować. Ale nie bój się, i tak cię kocham.
I znowu malec zasypał go pocałunkami.
Anglik, wyglądając przez okno powozu, przyglądał się tej scenie i uśmiechał się.
Wśród tych czułości braterskich rozległ się głos kobiecy — głos matki.
— Gdzież Roland, mój syn ukochany? — pytała pani de Montrevel głosem wzruszonym i radosnym zarazem. — Gdzież on? Co, naprawdę wrócił? Więc nie wzięty do niewoli? Żyje?
Na głos ten, chłopak, jak wąż, wyśliznął się z objęć brata i poskoczył do matki.