Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Tymczasem chłopak, zdziwiony na widok obcego, zszedł o trzy stopnie niżej i zapytał:
— Kto pan jesteś? Co pan tu robisz?
— Mój kochany Edziu — odparł sir John — jestem przyjacielem twego brata i przywożę pistolety nabijane srebrem oraz damascenkę, które ci on obiecał.
— Gdzież one? — zapytał chłopak.
— W Anglii — odparł sir John. — Musisz poczekać na nie jakiś czas. Ale oto twój brat zaręczy za mnie, że dotrzymuję słowa.
— Tak, Edziu, tak — wtrącił się Roland — jeśli milord obiecuje ci, będziesz je miał.
A zwracając się do pani de Montrevel i do siostry:
— Wybacz mi, matko! wybacz mi, Amelio, albo też wytłómaczcie się, jak umiecie, same wobec milorda: przez was jestem obrzydliwym niewdzięcznikiem.
Poczem, zbliżywszy się do sir Johna, wziął go za rękę.
— Matko — rzekł — milord oddał mi wielką przysługę. Wiem, że takich rzeczy nie zapominacie. Mam nadzieję, że zechcecie pamiętać, iż sir John jest moim i waszym najserdeczniejszym przyjacielem. A da wam dowód tego, oświadczając wraz ze mną, że gotów jest nudzić się przez dwa lub trzy tygodnie z nami.
— Pani! — rzekł sir John. — Pozwól, że nie będę powtarzał słów mego przyjaciela Rolanda. Nie dwa i nie trzy tygodnie chciałbym spędzić wśród waszej rodziny, ale życie całe.
Pani de Montrevel zeszła z ganku i wyciągnęła dłoń do sir Johna, który ucałował podaną sobie rękę z zupełnie francuską galanteryą.
— Milordzie — powiedziała — ten dom jest twoim domem. Radosny był dzień, w którym tu wszedłeś, a dniem smutku i żalu będzie ten, w którym go opuścisz.