Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/144

Ta strona została przepisana.

sylwetki wzgórz Jury, nad któremi widnieje niebieskawy szczyt Bugey.
Na ten cudny widok spojrzał sir John, gdy się obudził zrana.
I gdy stał zapatrzony na góry, rozległo się pukanie we drzwi: Roland, gospodarz, przyszedł dowiedzieć się, jak spędził jego gość tę noc.
Znalazł go wesołego i rozpromienionego.
— Winszuję, sir Johnie. Sądziłem, że zastanę pana smutnego, jak ci Kartuzi w białych szatach, których się tak bałem w dzieciństwie, chociaż wogóle nie byłem bojaźliwy; a tymczasem widzę, żeś uśmiechnięty, jak poranek majowy, chociaż to połowa smutnego, jak zwykle u nas, października.
— Kochany Rolandzie! — odparł sir John. — Jestem sierota. Matka moja zmarła, gdym przyszedł na świat; ojciec — gdym miał lat dwanaście. W wieku szkolnym posiadałem już majątek, którymi dawał około miliona dochodu. Lecz byłem sam, nikogo nie miałem, kogobym mógł kochać, i nikt mię nie kochał. Nie znam zupełnie radości życia rodzinnego. Od roku dwunastego do osiemnastego studyowałem w Cambridge. W roku osiemnastym zacząłem podróżować. Błądziłem, jak widmo już zmarłe pośród cieni żyjących, zwanych ludźmi, nie mając gdzie się zatrzymać, ramienia, na którem mógłbym się wesprzeć, i nikogo, przed kim mógłbym otworzyć me serce. Lecz oto wczoraj wieczór, kochany Rolandzie, w jednem oka mgnieniu, ta pustka mego życia zniknęła. Żyłem przez was. Widziałem radość, którą przeżywaliście. Patrząc na waszą matkę, powiedziałem sobie: „Taką być musiała moja matka“. Patrząc na twą siostrę, westchnąłem w duchu: „Gdybym miał mieć siostrę, chciałbym mieć taką“. Całując brata twego, pomyślałem, że przecież i ja mógłbym mieć dziecko